środa, 19 maja 2010

Weekendowy wypad do Maroka - Marrakesz :)

Gdzieś w marcu dorwaliśmy tanie bilety do Maroka, więc nasza grupa liczyła jakieś 16 osób :) Hotel trafił nam się świetny, bo każdy pokój miał łazienkę, do tego dostawaliśmy śniadanie (chlebki w stylu pita z miodem/margaryną i do tego niesamowicie słodzona miodem herbata ze świeżej mięty - sztandarowy napój który dostawaliśmy w Marakeszu :)).

Dzień pierwszy: w Elche okropny deszcz, a ja ubrana w spódnicę i w chustę do okrycia. Szczęśliwym trafem znajomi którzy z nami lecieli zauważyli mnie na przystanku gdy odwożono ich autem i miałam jazdę gratis :) Wreszcie lot i na miejscu już jazda taksówką do hotelu, lekki stres bo dla 5 osób nie było rezerwacji, ale bez problemu dostaliśmy miejsca. Hotel bez zarzutu (no, niektórzy mieli wąskie łóżka, ja spałam z koleżanką na małżeńskim). Cena to jakieś 11 euro za noc (ze śniadaniem), miejscówka fantastyczna bo jakieś 3 minuty od Djemma el Fna (głównego placu miasta). W międzyczasie oglądanie niesamowitych stoisk z arabskimi ubraniami, marokańskimi lampami i ceramiką, dywanami, szalami, imbrykami i szklankami na herbatę, przyprawami.... No i ten magiczny klimat z baśni tysiąca i jednej nocy... Na obiad tadżin i dania z kaszą kus-kus :) Obowiązkowo też szaszłyki i kebab :)

Stoiska targowe, prawie jak w Nowym Targu;)
I obowiązkowo rozrywka:
A dla głodnych...


Herbata miętowa ze świeżej mięty nalewana tradycyjnym stylem z wysoka:



Do późna w nocy wspólne siedzenie na dachu, śpiewy i radocha z pobytu w intrygującym miejscu.

I wreszcie trafiłam do kraju, który jest tańszy niż Polska ;)

Dzień drugi: Zwiedzanie. Zaliczyłyśmy pałac Bahia, minarety z zewnątrz, ogród Majorelle, a wieczorem obiad na placu Djemma el Fna - zamówiłam krewetki i smażonego bakłażana (pycha!) jako sałatkę.
Nasz pokój:


Ogród Majorelle (warto odwiedzić!):
 Pałac Bahia:

Pałac El Badi:
I jeszcze tradycyjnie zrobiłam sobie hennę, pani robiąca zainteresowała się moją góralską chustą którą miałam na sobie ;):


Dzień trzeci: Grupowy wypad by oglądnąć wodospady d’Ouzoud:
Ale zanim poszliśmy oglądać wodospad musieliśmy zjeść tajin i szaszłyki wraz z berberyjskim omletem, jak widać na poniższym obrazku do obiadu podano nam colę, przy okazji widać też moją hennę (podobno ma zejść po miesiącu...:):
Tajin to jednocześnie nazwa potrawy i glinianego naczynia w którym jest przygotowywana:


Idąc na szczyt by podziwiać wodospady spotkaliśmy rodzinę małp:
W drodze powrotnej wybuchła nam opona, jakieś 140 km od Marrakeszu. Na szczęście z pomocą szanownych panów inżynierów udało się :) Opony były tak łyse, że chyba nie były zmieniane od nowości, nie powiem, najedliśmy się trochę strachu, bo gdyby coś się stało to praktycznie nikt z nas nie miał żadnego ubezpieczenia.


Dzień czwarty: Szybkie zakupy i powrót do domu. Niestety rozładowała mi się kamera i nie zrobiłam więcej zdjęć. Tu jeszcze lotnisko w Marrakeszu, zapożyczone od kogoś:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz