wtorek, 23 lutego 2010

Cafeteria Universidad Miguel Hernandez de Elche


Siedzę właśnie w uczelnianej kawiarni. Jak bardzo żałuję że nie wzięłam ze sobą kamery! Miejsce może nie jest jakoś szczególnie urokliwe (styl nowoczesny że tak powiem), ale tanie menu i jego elementy (!) mnie zadziwiły. Czy wiecie że w tej uczelnianej kawiarni można kupić wino? Albo piwo? A zestaw śniadaniowy może składać się z kawy (różne wersje) lub herbaty (zwykłej) i... crossaint, pączek (tu mają takie jak nasze oponki, amerykańskie) grzanki z oliwą z oliwek lub... masłem :P Wyobrażacie sobie takie coś w Polsce? Kromka z masłem z kawą? ;)




Update z 2 marca: Zamówiłam sobie té con leche (dosł. herbata z mlekiem) - jakie było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że w Hiszpanii nie pije się tzw. bawarki (czyli zaparzona herbata + mleko), ale... herbata jest parzona w gorącym mleku! Dziw nad dziwami! ;)

A i podzieliłam się moimi spostrzeżeniami z Ramonem, który studiuje teraz na piątym roku. Powiedział mi, że teraz to jest w sumie bardziej surowo, bo kiedyś Cafetería wypełniona była marihuanowym dymem i było bardzo, ale to bardzo wesoło ;)

Polska to jednak purytański kraj :P

A ogrody uczelniane! Cudo! Nasz ogródek przed uczelnią na Stawkach mi się przypomniał. Ach... ale dzisiaj nie tęsknię, kryzys był w niedzielę jak miałam cały dzień wolny a wszystkie sklepy były zamknięte. Wkrótce będą jakieś zdjęcia wreszcie. Słońce świeci tu już tak jasno że ciężko nie mrużyć oczu, ale za to foty będą dobrze naświetlone.

sobota, 20 lutego 2010

Mały wypad do Alicante

Pojechałam wczoraj na wycieczkę do Alicante. Miałam zaliczyć tylko komis i kupić tam jakieś książki i może podreptać po okolicy - bez zwiedzania na razie. I co się okazało? Gdy szukałam komisu przeszłam obok niego, nawet oglądając wystawę bo nie przyszło mi do głowy że sprzęt grający i instrumenty też tam ludzie oddają. Gdy tam wróciłam okazało się, że zamykają (o 14.00) a ponownie otworzą o 16.30. No to poszłam błądzić po mieście spacerując wśród pozamykanych na cztery spusty lokali. Na dobrą ponad godzinę zatrzymałam się w sklepie z odzieżą (miał 3 piętra, wszystko jednej firmy) - który był (o dziwo) otwarty od 10-21. I nic nie kupiłam, jedyna rzeczy która mi się tam podobała to zbyt ciasne na mnie beżowe szpilki peep-toe na koturnie z kokardką. Trochę przy okazji pooglądałam okolicę:



 

 

W komisie nie mieli książek. Były tylko filmy, muzyka, rowery (też niestety droższe), instrumenty, komórki i tego typu sprzęty. Właściwie to nie wróciłam do komisu na drugie otwarcie, bo uznałam że bez książek nie warto. Ale myślę o kupnie jakichś hiszpańskich płyt winylowych.

Trafiłam za to do księgarni. Większość książek SAKRAMENCKO droga. Np Cień wiatru Carlosa Ruiza Zafóna w twardej oprawie "jedyne" 18 euro! Dlatego grzebałam przy półce z książkami "do torebki" (nie pomnę jak to się po hiszpańsku nazywa ale coś z bolsillo) i później trafiłam na półkę - książki po 6 euro. Dużo mało ciekawych, ale była np książka kucharska Gillian McKeith która u nas kosztuje ok 40-50 zł - niestety mam wersję polską, bytów mnożyć nie będę (ale muszę przyznać że mimo że była prawie identyczna jak moja polska, to była w jakimś takim mniejszym, poręczniejszym i bardziej urokliwym formacie ;)). Tak więc kupiłam moje pierwsze 5 hiszpańskich książek (które nie są książką z przepisami ;)) - przy czym tylko jedna jest oryginalnie hiszpańska (reszta tłumaczona z włoskiego i francuskiego). Wrzucę tu może listę książek które chcę zakupić jak już wybiorę się do Valencii i tamtejszych libros antiguos (link), bo te ceny tutaj są zabójcze.

Co do cen:

Dla Polaka Hiszpania na pewno jest droższa niż Polska, ale w porównaniu do Grecji (konkretnie Kreta) w której byłam w te wakacje nie jest aż taka szokująca. Niektóre rzeczy mają te same lub podobne ceny, z pewnością nie warto przywozić sobie środków czyszczących bo kosztują tyle samo. Za to koniecznie trzeba przywieźć sobie kosmetyki (zwłaszcza rzeczy takie jak krem do twarzy, płyn do demakijażu czy podkład), bo ceny za te same marki tutaj, u nas są dużo niższe. Ja dorwałam wiele sklepów w stylu Biedronka (Dia), niedrogie są też Masymas i Hiberber.

Zauważyłam też, że owoce i warzywa (o ile nie ma promocji w markecie) są tańsze u lokalnych sprzedawców (w Elche dwa razy w tygodniu jest organizowany targ ale jeszcze na nim nie byłam - jak tylko zaliczę lub dowiem się coś więcej to napiszę).

Ubrania? Teraz jest okres wielkich promocji, więc wszystko ma obniżone ceny - 10-12 euro to standardowa cena wszystkiego ;) W Alicante są też różne outlety (np MANGO) i wszystko jest bardzo tanie nawet dla Polaka.

Buty - nawet nowe kolekcje mają te same ceny co w Polsce, albo niższe. Poza tym - Elche słynie z produkcji butów, więc przyjeżdżająca tu kobieta nie powinna martwić się o odzienie swoich stóp (mężczyzna tak samo:P).

Powoli zaczynają mi umykać pewne sprawy. Widzę że powolutku wsiąkam tu i nie dziwią mnie pewne rzeczy (tak bardzo) jak w pierwszych dniach. Mam nadzieję jednak że zachowam czujne oko i dalej będę raportować co się u mnie dzieje ;) Zauważyłam że jest w blogach erasmusowych tendencja do masowego pisania na początku i zupełnego braku wpisów z końcowych dni. No ja mam nadzieję że mnie to nie spotka, ale zobaczymy ;)

PIERWSZA IMPREZA

Po powrocie z Alicante poszłam poznać wreszcie Olę (erasmuskę z mojej uczelni i kierunku, która jest tu już od początku roku i utrzymywałyśmy kontakt elektroniczny przez cały ten czas kiedy mnie jeszcze nie było), obaliłyśmy winko i chipsy z sosem czosnkowym i... poszłyśmy do pubu Shamrock. Na miejscu poznałam kilku erasmusów, prowadziłyśmy rozmowy z Olą i resztą, ale przez moją słabą głowę miałam problemy z hiszpańskim ;) Oj, nie lubię być wstawiona gdy próbuję się skupić, ale z drugiej strony przy alkoholu wyłącza mi się znieczulica na głośne dźwięki (np muzyka w pubie albo autobus przejeżdżający obok mnie gdy idę ulicą tak bardzo mnie nie irytuje) i mogę spokojnie zajmować się innymi rzeczami. Było fajnie, ale na razie mi starczy takich wyjść - chyba jednak się przekonuję że to nie dla mnie ;) Lubię poznawać ludzi w dzień przy herbacie, a nie w nocy przy piwie. Ale jest tu co robić, więc nudzić się na pewno nie będę.

Wróciłam do domu coś około 3.00 w nocy (a i tak mam już łatkę tej sztywnej bo nie chciałam iść do klubu który jest otwarty do 4.00, ale niech żyje asertywność ;)). A, wszędzie chodzimy na nogach bo jest blisko (do 15 minut spacerem).

Mimo braku znajomych tutaj, moje urodziny spędziłam bardzo sympatycznie. To chyba były najbardziej pijackie urodziny jakie kiedykolwiek miałam :P Dzisiaj mam zamiar siedzieć przed kompem i się obijać. A i wreszcie wezmę ciepły prysznic bo wczoraj przywieźli nam butle z gazem :)

A i taka ciekawostka dla rodaków. Wyobrażacie sobie mieć pralkę na balkonie?


Po więcej fot zapraszam do albumu.

środa, 17 lutego 2010

Dzień pomarańczowy

Z dnia: 15.02.2010


Jako że kupiłam 4 kg pomarańczy trzeba było coś z nimi zrobić.

Zrobiłam więc konfiturę pomarańczową (źródło):

Czas przygotowania: ok 3 h

Składniki: 1,5 kg pomarańczy, sok z 1/2 cytryny, 1/2 szklanki cukru, 1/2 szklanki wody

Pomarańcze sparzyć wrzątkiem. Delikatnie ściąć skórkę za pomocą nożyka lub obieraczki do warzyw, pokroić na paseczki. Pomarańcze obrać dobrze ze skóry, pozbawić pestek, pokroić na duże kawałki. Włożyć do rondelka, dodać sok z cytryny, cukier i wodę. Gotować na wolnym ogniu, od czasu do czasu mieszając. Po godzinie dodać pokrojoną w paski skórkę pomarańczową. Podsmażać do czasu, aż powidła zgęstnieją i nabiorą brunatnego koloru. Smacznego!

Uwaga! Jeżeli pomarańcze są słodkie należy dać mniej cukru. Mnie wyszły za słodkie a i tak nie dałam pół szklanki. Dałam też mniej skórki bo nie jestem wielkim fanem - pycha! Można jeść samo, z bagietką, do naleśników, omleta i czego tylko dusza zapragnie :D Nie wiem tylko jak ilość cukru ma się do ich trwałości po włożeniu do słoików. Ja zrobiłam tyle, że jadłam to niecałe dwa dni...

A tu jeszcze jeden pomarańczowy akcent:

wtorek, 16 lutego 2010

Parroquia San Vicente Ferrer - cennik usług... (?)

Z dnia: 14.02.2010

Cennik usług kościelnych


Poszłam do kościoła w niedzielę sprawdzić o której są msze. Pogadałam z przemiłą panią sprzedającą jakieś starocie pod kościołem (potem okazało się że to była akcja charytatywna dla potrzebujących z Peru).


W pierwszym momencie bulwers. No jak tak można napisać ile księża biorą za ślub, ile za wypis z księgi chrzcielnej! No bezczelność totalna. A z drugiej strony myśl - no dobra, konkretni są.

Gdy jednak poszłam na mszę, w środku było coś, co zaskoczyło mnie bardziej - na wewnętrznej tablicy było wywieszone rozliczenie co do centa za dochody z każdej z "usług" które mnie tak wcześniej zbulwersowało. Wydało mi się to uczciwe ;)

Msze w niedziele odbywają się o godzinach: 9, 12, 13 i 20

poniedziałek, 15 lutego 2010

Uniwersytet

Z dnia: 12.02.2010

W sprawie papierów Erasmusowych byłam na Uniwerku przed rozpoczęciem zajęć (semestr zaczyna się 15.02.2010). Sami zobaczcie:

Universidad Miguel Hernández de Elche
Poczekalnia przy recepcji (informatorium?) :) - acha, ważna uwaga - na stole leżą przeróżne ulotki i gazetki z których można dowiedzieć się wiele rzeczy na temat tego co dzieje się w mieście - warto kilka sobie zabrać :)Ja bym się obraziła ;)Jeden z obrazów - zastanawiałam się czy to stała ekspozycja, ale wychodzi na to, że obrazy są tu tylko tymczasowo:
Szanowny patron mojego erasmusowego uniwerku, pan Miguel Hernandez:
Dama z Elche, która wcale już nie jest w Elche (figura tak cenna dla dziedzictwa narodowego że została przeniesiona do muzeum) - to popiersie w mieście można spotkać na każdym kroku, historię opiszę przy innej okazji ;)

niedziela, 14 lutego 2010

Wyprawa do Carrefoura i Karnawał

Z dnia: 13.02.2010

Gorąco! Nie sądziłam że dziś to powiem ale jest mi straszliwie ciepło i zamiast utrzymywać ten stan to się rozbieram żeby się trochę ochłodzić. Niestety ciepło wynika z 3 km przechadzki z 8 kg zakupami na plecach;/

W zasadzie to miałam iść na jakąś imprezę przebieraną, ale szczerze powiedziawszy jedynie przebieranie wydawało mi się w tym wszystkim interesujące :P Cholera, coś się nie umiem wkręcić w imprezowy nastrój, mną to zawsze miotają przeciwności - chcę iść na imprezę, ale nie chce mi się wracać samej o 3 bo nie chcę siedzieć do 7 rano. Wygoda? Lenistwo? Nie wiem. Nie umiem jednoznacznie powiedzieć - "jestem nieimprezowa" (chociaż zdarza mi się takie stwierdzenie czasem gdzieś wypuścić), ale też zupełnie nie przystaje do mnie określenie że imprezy miłością szczerą obdarzam:P To może jestem wymagająca? Lubię poznawać ludzi i spędzać czas w ich otoczeniu - nie lubię bezproduktywności i nudy. Baaardzo łatwo się nudzę. A jak zachce mi się spać to amen w pacierzu - nic mi się już nie chce.

To taka dygresja osobista, ale chyba dobrze obrazuje mój stosunek do różnego rodzaju wyjść grupowych. Ale też kwestia jest taka, że to czasami zupełnie mnie nie opisuje. Chyba nie ma tu jakiejś głębszej zasady.

OK, ale nie o tym miało być. Wyszłam o której? Coś ok 15.45. Teraz jest 23.00. Ho ho ho! 7 godzin poza domem (pisane zaraz po przyjściu) :) A materiału tyle, że chyba tę notkę będę redagować dwa tysiące lat świetlnych. No dobra, może trochę krócej.

Zacznijmy od początku. Wyszłam z domu i... &*^&%^$% DESZCZ! No ile razy to się zdarza, że człowiek chce iść na czterokilometrową przechadzkę po sklepach i trafia na opady? W HISZPANII? Nie wiem kto tak mówił, ale jeżeli ktoś oceni że to się nie zdarza w 90% przypadków, to dla tych 10% to i tak jest 100% - bo im się przydarzyło ;)

Mam nadzieję że zrozumiałe.

Po drodze mijałam różne takie ciekawe rzeczy. Dostałam też ochrzan za kamerę w markecie (udawałam że nie rozumiem co strażnik wyglądający jak żołnierz do mnie mówi, więc na migi mi pokazał to go przeprosiłam :P), ale co najważniejsze sfotografowałam :D
Poniżej mapka moich wojaży. Ze 2-3 km przejechałam autobusem, potem się okazało że już nic nie jeździ i załamana wyciągnęłam mapę którą sobie wcześniej kupiłam. Poznałam przy tym szukaniu pomocy Elchankę (edytuję to rano i wymyśliłam, a jak wczoraj próbowałam to mi nie chciało nic przyjść do głowy :P), której syn ożenił się z Czeszką ;),

Znalazłam fajny sklep z butami, taki wyprzedażowy i jeszcze z ubraniami ("kup 5, a zapłacisz za 1"). Myślę że tam jeszcze zawitam :) I mieli buty Made in Spain nawet, a nie jakieś chińskie :)
Wyświetl większą mapę

Jestem z siebie dumna - zrobiłam na nogach ok. 8-9 km :) Mam nadzieję że ten trend nie osłabnie i wycieczki będą kontynuowane.

Po drodze:

Różne:
Ja tam zawsze myślałam że jak Serrano to szynka, ale nie - tutaj produkują... makę Serrano ;) Jak nie widać to można powięszkyć, specjalnie wrzucam obrazki 800x600.
Parc General Lacalle:
I rośliny których nazw nie znam... Ale zanim wrócę - mam nadzieję się nauczyć:

Nie wiem jak te kolczaste małe się nazywają, ale moja babcia takie hoduje :P
Parc Infantil de Trànsit (Miasteczko komunikacyjne)
Nie chcę nawet pamiętać, że w moim mieście też takie jest, ale to jak wygląda... Bez komentarza... Popatrzcie na te wszystkie maleńkie pasy ruchu i znaki... Chociaż w sumie - i tak jeżdżą okropnie w tym Elche ;)

Pont de Ferrocarril:
I widoki z niego :) Nie wygląda to tak spektakularnie jak na żywo, ale jak MOST był to i most musi być ;)
Ciekawe co to było?Przystanek pierwszy, l'aljub:
Ta plama to nie zawirowanie czasoprzestrzeni, ale ten cholerny deszcz na moim obiektywie:I byłam w Zarze Home - w Polsce chyba nie ma takiej, nie? Piękne rzeczy! I drogie oczywiście, chociaż nawet porównywalnie do sklepów u nas ;) Były wieszaki na przecenie i prawie kupiłam (bo nie mam), ale doszłam do wniosku że to nie jest coś co koniecznie chciałabym tu kupić :P W samej zaś Zarze i innych sklepach które są również w Polsce zauważyłam że jeżeli coś u nas kosztuje 99 zł to w hiszpańskich odpowiednikach jest za 20 euro (czyli taniej) :)

Kilka fot ze sklepu (nie podam nazwy bo zwrócili mi uwagę że mam kamerę, chociaż nie sądzę by przy wejściu był jakiś zakaz - pewnie bali się SANEPIDU.es czy czegoś takiego :P):
Karczochy:
Bakłażany (ciekawe czy te w paski się tak samo je):
Nożyczki do... pizzy:
Mania przebierania - kostiumy są tu na każdym kroku (ej, te nożyczki tu są przypadkiem :P):
Hiszpańskie (przynajmniej niektóre) kubeczki - taki mój mały fetysz - jeszcze żadnego nie kupiłam, nic mnie nie urzekło aż tak, ale do czasu:
Yuca - Maniok (pierwszy raz go widzę na żywo!) - to z niego robi się tapiokę :)
Mniam-mniam kalmary - a szczerze, chciałabym to umieć przyrządzać (zakupiłam hiszpańską książkę kucharską gdzie jest opisane jak je oczyszczać i przyrządzać także wszystko przede mną - tylko te prawie 5 euro za kg zniechęca do eksperymentów;):
Raczki:
I wreszcie sławetna szynka Serrano (dla ciekawskich taka nóżka kosztuje 69 euro):
Dla niewtajemniczonych szynka serrano to po prostu suszone mięsko wieprzowe które kroi się na cieniuteńkie plasterki i je albo z chlebem albo dodaje do różnych potraw.

I jeszcze jedna ciekawostka kulinarna. W wielkich marketach nie ma sera bez skórki. Poza serem żółtym w plasterkach, wszystkie sery, nawet jeżeli była to ćwiartka miały tę plastikową czerwoną skórkę...

---
W drodze powrotnej miałam mały kryzys bo uciekł mi ostatni autobus i musiałam targać wszystko na plecach jak już wspominałam. Szczęśliwie było blisko, a jeszcze szczęśliwiej natrafiłam na zabawę karnawałową na której miałam nie być. Oj warto było to sfilmować. W drodze do autobusu (bo kilka przystanków przejechałam, przesiadki za to nie było) patrzę: dziewczyna w stroju roboczym (taki niebieski kombinezon jaki noszą mechanicy samochodowi) - no to zapytam o drogę - podchodzę bliżej patrzę - umorusana jeszcze smarem, śliczna i myślę "Kurcze, jakie tu równouprawnienie w tej Hiszpanii, taki brak podziału na zawody męskie i żeńskie". I myślę - ha, taki ciekawy temat do opisania. Dopiero po spotkaniu na przystanku kotki i pielęgniarki z wielką dmuchaną strzykawką uświadomiłam sobie że to było przebranie! No ewidentnie się nabrałam ;)



Teraz sobie uświadomiłam że nie ma żadnych fot z Carrefoura - byłam już w stresie po tym ochrzanie z l'aljuba i pewnie dlatego ;)