niedziela, 30 maja 2010

Lato oficjalnie rozpoczęte...

... zabiłam pierwszego pięciocentymetrowego karalucha przy wejściu do mojego pokoju. Co najgorsze, nie zobaczyłam go najpierw, ale... usłyszałam...

(zdjęcie nie moje, za głośno wrzeszczałyśmy jak biegał, nie wiem skąd taka panika, przecież one nie gryzą :P)

czwartek, 27 maja 2010

Knedle!

Miksowanie ziemniaków do ciasta na knedle z truskawkami, w moim mikroskopijnym mikserze:


Spontanicznie zorganizowałam wspólne lepienie piero... tfu, znaczy się knedli. W towarzystwie turecko-włosko-tajwańsko-polskim zrobiłyśmy danie typowe dla kuchni... czeskiej ;) Co prawda sezon na truskawki tutaj już się kończy, nie mniej jednak (tak się w ogóle mówi po polsku?) udało mi się wytargować (ach, te czerwone sukienki :P) niższą cenę :)

Przy okazji wrzucę refleksję - tak mało mówię po polsku, że gdy już gadam na Skype (a codziennie przecież rozmawiam) to z wygody wtrącam słowa hiszpańskie, jeżeli akurat są krótsze lub bardziej intuicyjne niż polskie :P Wstyd mi za siebie, bo zawsze takie zachowanie u innych wydawało mi się niedbalstwem językowym. Jednak podchodzę do tego też z rozrzewnieniem, bo przecież w przyszłym tygodniu ostatnie zajęcia, potem sesja.... i do domu... (co oczywiście też mnie cieszy, bo zostawiłam w domu męża :P) Ale jednak, to taka jednożyciowa wyprawa, która jest po to, żeby nigdy jej nie zapomnieć :) Na głębsze rozważania jednak na temat Erasmusa i jego wpływu na moje życie jeszcze przyjdzie pora :)

Nawet nie ocalał jeden cały żeby mu zrobić zdjęcie... W ostatniej chwili dorwałam tego, obowiazkowo ze śmietaną i cukrem:
Gdzie kucharek sześć... zaraz, nas bylo siedem.

Moje nowe (bo od miesiąca) współlokatorki z Sycylii :)


A na deser było ciasto bananowe :)
Posted by Picasa

środa, 26 maja 2010

Turecki podwieczorek

Z 23.05.2010:

Podczas wizyty u Zeynep miałam okazję spróbować Zeytinyağlı yaprak sarması

 Wykonanie takiego cuda jest bardzo pracochłonne, więc jeżeli ktoś w Turcji zaprasza cię na takie danie, znaczy że ma wobec ciebie dużo szacunku...

A na deser: Pişmaniye

oraz Lokum (tu znalazłam nawet przepis!)

Jak mi się poszczęści dostanę na te cuda kuchni tureckiej przepisy. Niezwłocznie je wtedy zamieszczę... :)

poniedziałek, 24 maja 2010

Sesja egzaminacyjna po hiszpańsku

W samym Elche jest ponad 7 sal do uczenia się. Nie są to tylko sale biblioteczne, lecz zwykłe sale z ławkami do których przychodzi się żeby się uczyć. Teraz, kiedy powoli rozpoczyna się okres egzaminacyjny, grupy studentów razem chodzą się uczyć.

Co poniektóre studentki przychodzą uczyć się w pełnym makijażu i obowiązkowo wysokich obcasach. Nie ma to jak łączenie przyjemnego z pożytecznym.

No bo chyba nie ma lepszego połączenia, niż bycie atrakcyjnym i inteligentnym jednocześnie :P Oj sprytne te Hiszpanki, sprytne.

W sumie sprytne to. Bo w domu, gdzie jest komputer i telewizor, nieraz ciężko się skupić. A tak, nie dość że można znaleźć przyszłego męża/żonę,spotkać się ze znajomymi czy wyjść z domu, to jeszcze można czegoś się nauczyć ;)

niedziela, 23 maja 2010

Wieczorna kolacja u Ramona

Zaprzyjaźniony Hiszpan zaprosił nas na kolację w swoim wykonaniu. Bo proszę państwa, tutaj studenci nie jedzą chińskich zupek. NAWET faceci :) (może po prostu dlatego że nie ma ich w sklepach ;))

Co jedliśmy? Przede wszystkim wszyscy z jednego wielkiego owalnego talerza. I obowiązkowo wino, ale nie to do gotowania (!) tylko stołowe ;) Czy w Polsce w ogóle można kupić wino do gotowania?

Przepis na kolację u Ramona:
Ziemniaczki pokrojone w talarki wrzucić na głęboki tłuszcz (oliwę z oliwek, która była używana do smażenia ryb, warzyw i innych rzeczy, co sprawia że jest niesamowicie aromatyczna) i usmażyć. Wyciagnąć. Następnie na gorący tłuszcz wrzucić jajka i usmażyć jak sadzone (przypominam, tłuszcz jest głęboki, więc nie trzeba obracać) - dorzucić je na talerz z ziemniaczkami i pomieszać. 

A do tego było jakiś fragment wieprzowiny, ale nie wiem jaka część (też z tłuszczu).

Jeżeli ktoś nie lubi samego wina, można dolać do niego coli (!).
Każdy dostaje swój widelec i -- jemy! :)

środa, 19 maja 2010

Weekendowy wypad do Maroka - Marrakesz :)

Gdzieś w marcu dorwaliśmy tanie bilety do Maroka, więc nasza grupa liczyła jakieś 16 osób :) Hotel trafił nam się świetny, bo każdy pokój miał łazienkę, do tego dostawaliśmy śniadanie (chlebki w stylu pita z miodem/margaryną i do tego niesamowicie słodzona miodem herbata ze świeżej mięty - sztandarowy napój który dostawaliśmy w Marakeszu :)).

Dzień pierwszy: w Elche okropny deszcz, a ja ubrana w spódnicę i w chustę do okrycia. Szczęśliwym trafem znajomi którzy z nami lecieli zauważyli mnie na przystanku gdy odwożono ich autem i miałam jazdę gratis :) Wreszcie lot i na miejscu już jazda taksówką do hotelu, lekki stres bo dla 5 osób nie było rezerwacji, ale bez problemu dostaliśmy miejsca. Hotel bez zarzutu (no, niektórzy mieli wąskie łóżka, ja spałam z koleżanką na małżeńskim). Cena to jakieś 11 euro za noc (ze śniadaniem), miejscówka fantastyczna bo jakieś 3 minuty od Djemma el Fna (głównego placu miasta). W międzyczasie oglądanie niesamowitych stoisk z arabskimi ubraniami, marokańskimi lampami i ceramiką, dywanami, szalami, imbrykami i szklankami na herbatę, przyprawami.... No i ten magiczny klimat z baśni tysiąca i jednej nocy... Na obiad tadżin i dania z kaszą kus-kus :) Obowiązkowo też szaszłyki i kebab :)

Stoiska targowe, prawie jak w Nowym Targu;)
I obowiązkowo rozrywka:
A dla głodnych...


Herbata miętowa ze świeżej mięty nalewana tradycyjnym stylem z wysoka:



Do późna w nocy wspólne siedzenie na dachu, śpiewy i radocha z pobytu w intrygującym miejscu.

I wreszcie trafiłam do kraju, który jest tańszy niż Polska ;)

Dzień drugi: Zwiedzanie. Zaliczyłyśmy pałac Bahia, minarety z zewnątrz, ogród Majorelle, a wieczorem obiad na placu Djemma el Fna - zamówiłam krewetki i smażonego bakłażana (pycha!) jako sałatkę.
Nasz pokój:


Ogród Majorelle (warto odwiedzić!):
 Pałac Bahia:

Pałac El Badi:
I jeszcze tradycyjnie zrobiłam sobie hennę, pani robiąca zainteresowała się moją góralską chustą którą miałam na sobie ;):


Dzień trzeci: Grupowy wypad by oglądnąć wodospady d’Ouzoud:
Ale zanim poszliśmy oglądać wodospad musieliśmy zjeść tajin i szaszłyki wraz z berberyjskim omletem, jak widać na poniższym obrazku do obiadu podano nam colę, przy okazji widać też moją hennę (podobno ma zejść po miesiącu...:):
Tajin to jednocześnie nazwa potrawy i glinianego naczynia w którym jest przygotowywana:


Idąc na szczyt by podziwiać wodospady spotkaliśmy rodzinę małp:
W drodze powrotnej wybuchła nam opona, jakieś 140 km od Marrakeszu. Na szczęście z pomocą szanownych panów inżynierów udało się :) Opony były tak łyse, że chyba nie były zmieniane od nowości, nie powiem, najedliśmy się trochę strachu, bo gdyby coś się stało to praktycznie nikt z nas nie miał żadnego ubezpieczenia.


Dzień czwarty: Szybkie zakupy i powrót do domu. Niestety rozładowała mi się kamera i nie zrobiłam więcej zdjęć. Tu jeszcze lotnisko w Marrakeszu, zapożyczone od kogoś:

piątek, 14 maja 2010

Marrakesz

Dziś lecimy do Maroka :) Powrót w poniedziałek!

sobota, 8 maja 2010

Chyba...

... zaczęło się lato. Słyszę świerszcze za oknem. I ciszę wieczornego piękna.

czwartek, 6 maja 2010

Jeżeli wybierasz się między kwietniem a listopadem do Hiszpanii...

... kup sobie kapelusz albo zakryj czymś głowę gdy przygrzewa buźkę. Ja tego nie zrobiłam i właśnie mi schodzi skóra z... głowy (sic!). A filtr niezbędny już w marcu, choćby mały faktor. No ale to może jakiś mój problem, bo mam jasną cerę?


wtorek, 4 maja 2010

Natillas czyli budyń na zimno po hiszpańsku

W Elche, w większości sklepów jakie zwiedziłam, nie ma rzeczy w proszku. Zupek chińskich nie spotkałam, inne niezbyt smaczne (no chyba że takie z żółtych warzyw, to nie są takie najgorsze). O kisielu można zapomnieć. Jedynie puree jeszcze widziałam. Do domu na święta zawiozłam sobie natillas, uradowana że podzielę się z rodziną czymś naprawdę hiszpańskim. Mam tu książkę kucharską, więc i na ten przysmak znalazłam przepis. I co? Praktycznie niczym nie różni się od naszego rodzimego budyniu. Tyle, jeżeli chodzi o skład, ale smak... to zupełnie inny przysmak niż budyń! Jako że bardzo mi to posmakowało, podzielę się przepisem z książki Simone Ortega: 1080 recetas de cocina (kupiłam w pierwszych dniach, przekonana że skoro książka miała już 50 wydań od lat '70 to musi być typowo hiszpańską książką kucharską, na razie się nie zawiodłam, ale w sumie nikt stąd kogo pytałam tego autora nie zna; może to coś w stylu naszej książki takiej granatowej z przepisami sprzed 30 lat? ;))

Natillas
Zdjęcie użyczone stąd.
dla 6-8 osób:
1,5 l mleka
6 żółtek
6 łyżek cukru
skórka z cytryny (ale tej co dociera do polski wymoczonej w płynie antypleśniowym to bym nie ścierała) lub 2 laski wanilii (można dać aromat)
1 łyżka mąki kukurydzianej
cynamon do smaku (opcjonalnie)


Do garnka wlać mleko, dodać cztery łyżki cukru, skórkę z cytryny i zagotować. W międzyczasie w misce roztrzepać żółtka z dwoma łyżkami cukru i mąką kukurydzianą. Gdy mleko zacznie bulgotać należy zdjąć je z ognia, a następnie powoli wlać "budyń" do żółtek cały czas mieszając. Gdy masa będzie jednolita przelać z powrotem do garnka i na małym ogniu mieszać aż osiągnie kremową konsystencję. Jeżeli na powierzchni będzie tworzyć się piana, należy mieszać do momentu aż masa będzie gładka. Następnie masę przelewamy przez sitko o dużych oczkach (coś w stylu durszlaka, zdaje się) do miseczek (jak na zdjęciu, lub też inaczej, jak się lubi). Po ostygnięciu masę wkładamy do lodówki. Przed podaniem można posypać cynamonem. Ja lubię wersję z ciasteczkiem - przy wkładaniu do lodówki na wierzch masy kładziemy ciastko (u nas to się zwie holenderskie, raczej mało słodkie dla kontrastu do natillas). Gdy już będziemy jeść nasze natillas ciasteczko świetnie uzupełnia smak zimnego budyniu, który w tym wydaniu smakuje zupełnie inaczej.

Wersja dla leniwych (dwóch osób) o podobnym smaku: robimy budyń waniliowy z torebki, przelewamy do miseczek, studzimy, wrzucamy ciastko, do lodówki... po wyciągnięciu jeszcze posypać cynamonem i... voila! 

¡Que aproveche!